Tak zupełnie szczerze?
Ostatnio wstąpiła we mnie cudowna energia… żartuję sobie ale
tak o tym myślę. Coś jakbym wyszła ze
swojej skorupy. Bardzo długo swoje myśli
trzymałam zakute w kajdanki z daleka od światła dziennego. Zagryzałam zęby by
nic nie mówić… Jak usta były zamknięte, oczy też tak uszy słyszały i kumulowało
się wszystko w głowie….
Mam już dosyć, szeptaniny za plecami, głupich uszczypliwości
i złośliwości… idiotycznych prowokacji… to że nic nie mówię, nie wdaję się w
zaczepki i ignoruję ludzi, którzy kompletnie nie są dla mnie nie znaczy że
pozwolę sobie byle komu (i te byle komu to wcale nie określenie kogoś gorszego
niż ja, nie ja ludzi traktuje równo i wszystkich… to w kontekście że ktokolwiek
nie będzie robił ze mną co będzie chciał) wejść na głowę o nie.
Uważam się za dobrego człowieka, bardzo uczuciowego… kocham
ludzi, potrzebuję ich by czuć się ważną ( takie ze mnie zwierze stadne i bardzo
dobrze czuję się w większym gronie osób). Bardzo długo pozwalałam innym na
wiele względem mnie. Dawałam miliard szans (mimo iż nie powinnam dać ani jednej
b nie warto było) słuchałam, starałam się zrozumieć (tak dobrze czytasz próbowałam
zrozumieć ludzi ,którzy mnie ranili) chciałam pomóc, doradzić… Nie chciałam
nikogo cenić, skreślić zwyczajnie odrzucić. Wiem że pewne zachowania mają swoje
podłoże gdzieś zawsze głębiej (takie moje psychologiczne zapędy) nic nie dzieje
się bez przyczyny ( i po co ja usprawiedliwiam ich dalej).
Wszystko jednak ma swoje granice i Ja też. Mam dosyć. Ile
można się starać suszyć do kogoś zęby z nadzieją na akceptacje i na to że nie
trafiło się na gorszy dzień u tej osoby. Jak długo można słuchać na swój temat
ciekawostek ,które rozpowiada osoba rzekomo mi bliska. Nie jestem wstanie
przyjmować całe życie wszystkiego na klatę tylko po to by utrzymać daną
znajomość… od samego chcenia nic nie ma! W pewnym momencie czułam się jak worek
treningowy ktoś się na mnie wyżywał za swoje niepowodzenia ( ale kto do jasnej
cholery w dzisiejszych czasach nie ma problemów…. Wszyscy je mamy!), dogryzał ….
Sprawiał że czułam się nikim, człowiekiem gorszej kategorii, płakałam. Jak już miarka
się przebierała to było miło, poklepanie po głowie, niby takie wsparcie i
sympatia po to bym nie szczekała i czasem nie chciała przeprosin… no bo
przecież nic się nie stało i muszę się przyzwyczaić do tego że raz jest cacy
(kwestia humoru i tego czy jestem potrzebna… bo czasami byłam) a raz jest źle.
Balansowałam jak na krawędzi i już mi się nie walczyć o
pewne sprawy i ludzi. Chamsko i egoistycznie nie chce. O prawdziwe relacje nie
powinno toczyć się wielkich bojów, albo się kogoś lubi i szanuje albo nie … nie
ma pomiędzy od kaprysu.
Za kilka dni jest nasza rocznica ślubu… Od 2009 wiele się
zmieniło, no tak mi się wydaje. Postanowiłam że z tej okazji do 10 października
zmienię coś w sobie. Zacznę jakby od nowa i lepiej. Zmiany są dobre pod
warunkiem że są trwałe i dążymy do realizacji swoich celów.
Zaczęłam od sprzątania mieszkania…. Szorowałam jak głupia…
segregowałam, układałam i wreszcie wyrzuciłam pamiątki, które cały czas
ciągnęły mnie ku przeszłości. Muszę pogodzić się że nie wszystko układa się tak
jak bym chciała. Zrozumiałam też że na siłę nie ma przyjaźni, miłości… szacunku
też nie. Musze sobie odpuścić i pożegnać z mojego życia pewnych ludzi. Jest to
przykre ,taka rezygnacja ale chyba to dobry czas by postawić na swoje uczucia i
by poczuć się ze sobą dobrze. Może dzięki temu że pozwolę by działo się to co
chcę stracę wyrzuty sumienia że nie zrobiłam wszystkie by było dobrze… Starałam
się nie wyszło.
W sobotę gdy będę świętować najpiękniejszy dzień mojego
życia, będę spokojna, rozliczyłam się sama ze sobą i od teraz życie będzie
płynęło swoim torem, nic na siłę… wezmę wszystko takim jakim jest.
dla nich warto walczyć o każdy szczęśliwy dzień....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz